Ruszkowski: Moja Korona to była ekipa!

– Po kolejnym mocnym treningu, wzięliśmy Krzysia Wichę za ręce i nogi i wnieśliśmy do hotelu jak w pamiętnej scenie z „Psów” śpiewając „Janek Wiśniewski padł!”. Taka to była wtedy ekipa – wspomina w rozmowie z cowKoronie.pl były obrońca i kapitan kieleckiego zespołu Cezary Ruszkowski.

Jak za Twoich czasów wyglądały zimowe przygotowania w Koronie?

– Mówiło się wtedy, że jak w listopadzie zagrało się ostatni mecz w lidze, w styczniu rozpoczęło przygotowania, to piłkę widziało się dopiero w marcu. Tydzień przed ligą, gdy śnieg stopniał.

Nie było chyba aż tak źle, graliście sparingi…

– Na śniegu, na słynnej „glince” w lesie. Jak pan Józef Tuga przygotował boisko, przejechał szyną, to było równo jak na stole. To były niepowtarzalne mecze. Gdybyśmy dziś kazali wyjść piłkarzom na śnieg, to pewnie popukaliby się w czoło. A ja bardzo lubiłem tam grać. Bezpiecznie, miękko, a jak jeszcze delikatnie przyprószyło, to już w ogóle była frajda.

Technikę można było też poprawić.

– Szybka piłka, miękka noga (śmiech). Mówimy o tym z humorem, ale wtedy to były dla nas i trenerów normalne gry kontrolne. Zimy był długie i śnieżne, o sztucznych murawach nawet w Polsce nikt nie marzył, a sparingi trzeba było rozgrywać. Graliśmy więc na śniegu.

Fot. ciekawekielce

Kibice lubili mecze na „glince”.

– Zawsze było pełno ludzi. Nie można było wrzucić piłki z autu, bo stali przy samej linii (śmiech). Czuliśmy oddechy kibiców na sobie i to dodawało nam motywacji. Opowiem inną historię. Pamiętam jeden mecz, który graliśmy w Bełchatowie. Wychodzimy z autokaru, a tam na boisku lód. Ale nie ma przeproś i trzeba grać. I my ledwo łapaliśmy równowagę, tańczyliśmy, a rywale cyk, cyk, piłka chodziła od nogi do nogi. Co jest grane? – myślimy. Walnęli nas chyba „piątką”. Po meczu patrzymy, a u nas porozrywane getry, spodnie, porysowane piszczele… Chłopaki z Bełchatowa powkręcali sobie śruby w korkotrampki. Od tamtej pory i my zaczęliśmy stosować ten patent.

Trenowało się wtedy mocno?

– Teraz taka moda zapanowała, że niby wszystko z piłkami trzeba robić, a prawda jest taka, że jak się nie wybiega swojego, to w lidze te akumulatory nie będą naładowane. Choć czasem może pewne elementy rzeczywiście były nie do końca przemyślane. Zwłaszcza, gdy zaczynałem grę w Broni Radom. Śnieg po kolana, najcięższego kolegę brało się na plecy i biegło pod górę… Z drugiej strony, jak człowiek mocno pobiegał w okresie przygotowawczym, to potem w lidze sił nie brakowało.

I potem wystarczyło wam tylko piłkę rzucić…

– Głód gry był ogromny. Gdy nie mogliśmy się już doczekać aż boisko przy Szczepaniaka będzie odśnieżone, to sami łapaliśmy za łopaty i „ćwiartkę” sobie odśnieżaliśmy, żeby na trawie pokopać. Nieraz też bywało, że dopiero w meczu o punkty wychodziło się na murawę. I to nie zawsze. Mój debiut w Koronie grałem na lodzie. Mecz derbowy z Błękitnymi. Przegraliśmy 0:1.

Takie zimowe przygotowanie budowały nie tylko formę, ale i atmosferę w drużynie?

– Za trenera Czesława Palika pojechaliśmy na obóz do Międzybrodzia Bialskiego (na Żywiecczyźnie – red.), któregoś dnia poszliśmy w góry i mocno pobłądziliśmy. Sławek Grzesik z Piotrkiem Gilem prowadzili grupę i w pewnym momencie zaczęli się kłócić: jeden mówił, że trzeba w lewo, drugi – w prawo. W ten sposób wylądowaliśmy prawie pod samą Bielsko-Białą. 20 kilometrów od naszego ośrodka. Dobiegliśmy do drogi asfaltowej i zaczęliśmy łapać okazje, brać taksówki. Jedynym, który dobiegł był Piotrek Gil. My już dawno po obiedzie, za oknem ciemno, a jego nie ma i nie ma. Wreszcie patrzymy, a Piotrek dobiega. Taki był ambitny. Innym razem w formie żartów po kolejnym mocnym treningu, wzięliśmy Krzysia Wichę za ręce i nogi i wnieśliśmy do hotelu jak w pamiętnej scenie z „Psów” śpiewając „Janek Wiśniewski padł!”. Taka to była wtedy ekipa.

Fot. własne

W jednym miejscu w jednym czasie spotkała się wyjątkowo zgrana grupa ludzi.

– Było wtedy biednie w klubie, wszyscy żyliśmy na podobnym poziomie, nikt nikomu nie zaglądał do portfela. Każdy jechał na jednym wózku, pomagał sobie, swoim rodzinom. Dla nas każdy wyjazd na mecz to było wielkie święto. Jechaliśmy z uśmiechem na ustach, rozgrzewaliśmy się, a potem na boisku trawa fruwała. Każdy za każdym skoczyłby w ogień. Graliśmy kiedyś w Białej Podlaskiej. Oni byli liderem, my broniliśmy się przed spadkiem i urwaliśmy im punkty. W klubie bywało tak biednie, że do Gdańska jechało się w dniu meczu. Wyjazd o godz. 4 rano, 12 godzin w autokarze, mecz i od razu powrót do Kielc. Cały dzień w drodze. Ale nikt nie narzekał. Mimo, że pieniędzy nie dostawaliśmy czasem i przez pół roku.

Te przyjaźnie przetrwały do dziś.

– Spotykamy się regularnie i to nawet z chłopakami, którzy już dawno wyjechali z Kielc. Ostatnio pół tamtej Korony było na mojej pięćdziesiątce. Chłopaki zrobili mi superprezent i podarowali oprawiony w ramkę plakat z wymyślonymi wycinkami na mój temat z zagranicznej prasy (śmiech). Z „France Football”, „The Sun”, „La Gazzetta dello Sport”, „Kickera”. Najlepszy tytuł dali z hiszpańskiej „Marki”. „Madre defiende el penal!”, czyli „Matka obroniła rzut karny!”. „Matka”, bo to była moja ksywka. Byłem jednym z najstarszych w drużynie i wszystkim matkowałem (śmiech).

To powiedz jeszcze co dziś słychać u 50-letniego Czarka?

– Dużo się dzieje. Cały czas uczę wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Daleszycach. Po południu prowadzę w Kielcach treningi w Akademii Młodych Orłów. Projekt PZPN. Najzdolniejsze dzieci z całego województwa od pięcio- do dziesięciolatków. Od stycznia rozpocząłem też pracę w Astrze Piekoszów. Zostałem trenerem pierwszego zespołu i koordynatorem grup młodzieżowych. W Astrze poważnie podchodzą do pracy z młodymi. Jest program szkoleniowy, trenerzy prowadzą dzienniki, piszą konspekty. Bardzo ważna rzecz. Wszystkie kluby z „okręgówki” czy czwartej ligi powinny pójść w tę stronę.

Fot. Radio eM Kielce

Sportu w Twoim życiu wciąż jest bardzo dużo nie tylko ze względu na pracę.

– Jestem czynnym sportowcem, tylko już w innej dyscyplinie. Od pięciu lat regularnie biegam. Jak zacząłem to obiecałem sobie, że na 50. urodziny przebiegnę maraton. Nie spodziewałem się, że zrobię to już po pół roku treningów, w wieku 47 lat, a potem dołożę kolejna dwa. Pięć razy w tygodniu staram się pobiegać. Nawet podczas „okienka” w szkole przebieram się i biegnę na Spartakusa potruchtać wokół boiska. Teraz bieganie jest dodatkiem do pływania i jazdy na rowerze, bo dzięki kolegom dałem się wkręcić w triathlon. To dopiero szlifuje charakter. Choć i tak robię tylko krótkie dystanse, tzw. sprinty. 750 m pływania, 20 km jazdy na rowerze i 5 km biegu. A propos tych 50. urodzin dostałem też od przyjaciół wyczynowy rower. Cały z karbonu, leciutki jak piórko. I teraz nie mam wyjścia. Od maja czekają mnie kolejne starty.

Dziękuję za rozmowę.

Share:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *