Jak wyglądały zimowe zgrupowania za czasów „Bandy Świrów”? O co zakładano się na treningu i dlaczego trzeba było patrzeć co się ma na talerzu? O kulisach tamtych, wcale nie tak odległych czasów mówi dla cowKoronie.pl były kapitan kieleckiego zespołu, niezastąpiony na prawej obronie i w szatni Paweł Golański.
Gdy trafiłem do Kielc, Korona była jednym z najlepiej zorganizowanych klubów w Polsce. Prezes Klicki dbał, żeby niczego nam nie brakowało. A zatem i obozy były na wysokim poziomie. Pamiętam, że wtedy wielu trenerów przygotowywało drużyny jeszcze na tzw. „czuja”, a my już mieliśmy sport-testery, które w tamtych czasach były przecież rzadkością i w dodatku bardzo drogie. Na obozach nie brakowało oczywiście śmiesznych historii, ale chyba z największym sentymentem wspominam zgrupowania u trenera Ojrzyńskiego. Nie jest tajemnicą, że wtedy mieliśmy niesamowitą atmosferę, tworzyliśmy wyjątkowo zgraną grupę i to było widać nie tylko na boisku.
Za czasów „Bandy Świrów” najbardziej kultowe były chyba urządzane przez nas chrzty nowych zawodników. Cały okres przygotowawczy czekało się, aż będziemy mogli ich „przywitać”. Pomysłów nie brakowało, bo jak miało się obok siebie takich ludzi jak „Korzeń”, „Kuzi”, „Lisu” czy Zbysiu Małkowski to musiało być ciekawie. Chrzciny najczęściej robiliśmy pod koniec zagranicznego obozu, więc było już trochę luźniej. Trener pozwalał wówczas nawet na jedno czy dwa piwka (śmiech).
U trenera Ojrzyńskiego mocno się pracowało, ale uśmiech nie schodził z twarzy. Nawet na stołówce. Lubiłem podrzucać kolegom frytki. Wiadomo, że trener bardzo pilnował, żeby nikt nie miał nadwagi. A tu wchodzi na stołówkę, patrzy na talerz jednego z kolegów, a tam cała góra frytek (śmiech). U nas nawet podczas obiadu trzeba było być czujnym.
Standardem było też zakładanie się o wszystko. Graliśmy np. w „poprzeczki” lub siatkonogę o to, kto komu będzie buty czyścił po treningu. Najczęściej jednak stawką było usługiwanie przy stole w trakcie posiłków. Jak siedzieliśmy w sześciu to ten, co przegrał musiał przynosić jedzenie, sprzątać talerze, dosuwać krzesła. Na szczęście następnego dnia można było się odegrać.
Z typowo zimowymi przygotowaniami zetknąłem się na początku mojej kariery. Jako 18-latek trafiłem przecież do Legii, a wtedy trenerem były Dragomir Okuka, więc można sobie wyobrazić jak trenowaliśmy. Pamiętam zajęcia biegowe ja i trzech „maratończyków”. Jacek Magiera, który mógłby chyba biegać 24 godziny na dobę, niewielu mu ustępujący inny wydolnościowiec Tomek Kiełbowicz i zdrowy jak byk Radek Wróblewski. No i ja… Jak mnie chłopaki na dzień dobry przegonili, to jak wróciłem do pokoju, to tylko miałem siłę paść na łóżko. „Co ja tutaj robię?” – pytałem siebie. No i po pół roku wróciłem do ŁKS-u.
Za łódzkich czasów też utkwił mi w pamięci pewien obóz. Pojechaliśmy na zgrupowanie w góry. I jak to w górach w ramach treningu marszobieg pod górę. Trenerem wtedy był Wojciech Borecki. Tempo było wysokie i udało się zdobyć szczyt w niespełna dwie godziny. Trener zadowolony mówi do nas: „No, trening zaplanowany był na dwie godziny, więc już go wykonaliście”. Jak nie trudno się domyślić w dół zbiegaliśmy już w czasie wolnym (śmiech). Ale i wtedy nie zabrakło ciekawych wydarzeń. Mieliśmy dowolność w schodzeniu, więc część chłopaków szybko była na dole, część się gdzieś zapodziała po drodze i dotarła do hotelu dopiero wieczorem, część zrobiła sobie postój w schronisku. Ja wybiegłem ze szlaku na ulicę, zatrzymałem górala jadącego traktorem, który podwiózł mnie pod samiuśkie drzwi.